Dedykacja dla:
- Moich śmieszków Psuci i Marty
- Mojej boskiej Oli
- Cudownej @rcme_pls
- Doma xx
- mojego kochanego Nicka
"Śnieżka"
Krzesła w kafejce Old Times były stare i niemiłosiernie upijały w tyłek, ściany miały odcień porannego pawia po zakrapianym wypadzie do baru, podłoga nie była ze złota, a mimo to atmosfera była tu magiczna. Siedziałam przy stoliku trzecim z kolei od wejścia, odbijał on zenitowe promienie słońca wpadające przez szybę i gdyby nie to, że Calum wraz z Flynnem Scapettą siedzieli przy nim ze mną, prawdopodobnie odpłynęłabym, ale przy tej gadatliwej dwójce nie ma takich szans.
- A ty Vivienne, co o tym
myślisz? – Spytał Flynn zabierając z mojego talerza frytkę.
- Seryjnemu mordercy nie robi się
profili – westchnienie opuściło moje usta. – Wiesz, ze...
- Niekiedy odpowiada za to
psychika – Umaczał kolejny przysmak w sosie barbecue wylewając trochę na białą
serwetkę leżącą pod sosjerką. – Tak wiem, w końcu to ja jestem psychologiem.
Uczestniczenie w ich rozmowie
było trudniejsze niż wyciągnięcie najwyższych dźwięków „I will always love you”
Whitney Houston, ale na szczęście zostałam uratowana rozchodzący się po pomieszczeniu,
sygnałem połączenia.
Męska rozmowa nadal miała miejsce
i niezbyt obchodziło ich to, że coś się dzieje. Bez patrzenia na ekran
odebrałam.
- Morrison. – Mój surowy ton
zabrzmiał w pachnącym kawą pomieszczeniu.
- Mamy sprawę. – Chrząknął głos
należący do nikogo innego jak, do Davida Evansa. – To może cię zainteresować.
Niby dlaczego miałabym go
słuchać, a co dopiero z nim rozmawiać. Odsunęłam nieco krzesło od blatu stołu.
Nawet lekki skrzyp nie zagłuszył przekleństwa, które wydostało się z pomiędzy
moich ust. Perfidny dupek, bo inaczej nie da się go nazwać, znów próbuje mnie
wykorzystać. Nie, tym razem się nie dam.
- Evans – rechot szyderstwa
wypełnił atmosferę – Nawet gdyby na biały dom napadły zmutowane zombie
eksperymenty nie przyjechałabym tam na twój telefon. – Zakpiłam spoglądając na
zegarek. - Po za tym od jakichś 20 godzin nie jesteś moim partnerem. - Mimo
całej złości, widziałam kątem oka jak Calum szeptał coś Flynnowi, a potem obaj
patrzyli w moją stronę. – Żegnam. - Kiedy już nie usłyszałam z jego strony
żadnej odpowiedzi zakończyłam połączenie, a telefon z hukiem wylądował na
stoliku.
Dzięki przymkniętym powiekom
mogłam opanować ciężki oddech, ale też zwalczyć chęć wyciągnięcia broni i
przestrzelenia dłoni przyglądającemu mi się Hoodowi. David był egocentrykiem
ochraniającym jedynie swój majestat. Ludzie często donosili na niego Wilsonowi,
ale łagodny staruszek nie miał serca zwolnić syna swojego przyjaciela. Nie
winię go, Dick Evans miał świetny charakter i szlachetne serce, ale cóż, geny
dziedziczy się co drugie pokolenie.
- Vivienne, wszystko w
porządku?
Dopiero po kilku chwilach
zorientowałam się, że Calum wyczekuje
ode mnie odpowiedzi. Otworzyłam oczy i
powoli sięgając po porcelanową filiżankę dość chaotycznie machnęłam głową.
- Tak - słowo zbyt szybko uciekło
z pomiędzy moich ust - wszystko jest dobrze. -
Uśmiechnęłam się na tyle ile było mnie stać, wyjęłam z torebki portfel w
kolorze zgniłej zieleni i rzuciłam spory napiwek na blat. - Idziemy. Robota
czeka Hood.
***
Vievienne nadal była
poddenerwowana po rozmowie, z człowiekiem
znanym mi tylko z nazwiska. Evans. Kim on musiał być, by wyprowadzić z
równowagi tak poważną i stateczną osobę jaką była Morrison. Dziś mija tydzień
spędzony w jej towarzystwie i z uśmiechem na twarzy muszę przyznać, iż to
najbardziej emocjonujący tydzień w moim życiu. Nie wiem dlaczego przyjaciele
myśleli, że się ośmieszę.
Dopóki nie dołączyłem do
federalnych nie wiedziałem, że na świecie dzieje się tyle złego. Codziennie
giną ludzie, codziennie wrogie gangi walczą o swoje miejsce na ulicy. Co dzień
ktoś porywa dziecko, co dzień ktoś znajduje się w złym miejscu o niewłaściwej
porze. Każdy dzień, każdy oddech, każde uderzenie serca, może być naszym
ostatnim. Możemy tak po prostu zapaść się pod ziemie i nikt więcej już o nas
nie usłyszy. Samo myślenie o tym jest straszne, a co dopiero przeżycie tego.
Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co musi czuć matka porwanego dziecka. Ile
czarnych scenariuszy może przelecieć przez jej głowę w ciągu godziny i ile łez
może wylecieć z jej smutnych, przekrwionych oczu.
Minęła właśnie siódma po południu
i mimo, że powoli się ściemniało, ulice Nowego Jorku nadal tętniły życiem.
Ludzie idąc, z pozoru wąskimi chodnikami, ocierali się wzajemnie o swoje
ramiona, próbując dostać się do celu swojej podróży. Nie przepadałem za
przeludnionymi lokacjami i Vivienne pewnie zauważyła moje małe zmieszanie, bo
mruknęła tylko 'przyzwyczaisz się' i witając się z ochroniarzem przeszła przez
furtkę, a prosto za nią, ja.
Szklane drzwi budynku nawet nie
zaskrzypiały, nie miały prawa, by wydać chociażby najcichszy skowyt o pomoc, a
potem spokojnie zasnęły zatrzaskując się mozolnie. Rudowłosa dziewczyną,
chociaż może powinienem powiedzieć, kobietą, tak zdecydowanie powinienem
powiedzieć kobietą, do tego z niezłym zderzakiem, pochyliła się nad orzechowym
kontuarem recepcji, słodki jezu. Oblizałem usta i mimo wielkiej chęci rzucenia
jakimś nieprzyzwoitym teksem.
- Rudy. - Zwróciła się do
jasnowłosej, na oko czterdziestoletniej jejmości. - Gdzie jest Toby i Noah. Nie
widziałam ich tydzień. Mieli dziś wrócić z Karaibów.
- Wrócili skarbie. Czekają na
ciebie w pokoju przesłuchań. - Usta starszej kobiety wykrzywiły się w uśmiechu,
a oczy Vivienne zaświeciły. - Z tego co pamiętam mówili, że w trójce.
Morrison podziękowała i pociągnęła
mnie za ramie pełna entuzjazmu. Dosłownie, energia i podniecenie od niej biło.
W pośpiechu prawie, że przebiegła korytarz, nawet nie zdążyłem mrugnąć, a ona
była już w ramionach dość wysokiego, opalonego Latynosa. Kurczowo trzymała się
jego koszulki na plecach, kiedy jej ręce opuściły jego ciało Morrison
lustrowała pomieszczenie w poszukiwaniu drugiego znajomego, a kiedy podbiegła
do niego i wtuliła się w jego klatkę piersiową wydała z siebie zagłuszony
śmiech.
Szkoda, że jestem tu tylko po to,
aby wykonać misję...
***
- Kto ci umilał tydzień bez nas
księżniczko? - Toby spytał rozśmieszony moim brakiem profesjonalizmu.
Odwróciłam się przodem do Caluma
i zrobiłam dwa kroki w jego stronę. Uśmiechnął się lekko speszony całą
sytuacją, jakby uleciały z niego resztki pewności siebie.
- Chłopaki to jest Calum Hood - wskazałam na chłopaka. - Calum to jest Toby
i Noah.
Trójka wymieniła się uściskami
dłoni, mówiąc, że miło im się poznać.
- No nieźle Vi – mruknął mi do
ucha Noe. – Nikt nie spodziewał się takiego przystojniaka.
Przewróciłam oczami na jego
stwierdzenie. Hood był przystojny, nawet bardzo, ale nie był w moim typie.
Zawsze coś ciągnęło mnie do blondynów, z dobrym gustem muzycznym. W mojej
głowie pojawił się obraz Luka, który od dobrych pary lat pracuje w archiwum.
Wysoki, przystojny, z włosami postawionymi na arbuzowy żel, którego zapach bije
po nozdrzach. Jeśli raz poznasz ten zapach, chcesz go więcej, chcesz go czuć
ciągle, ale Luke Hemmings był jedynie
znajomym, w którym kochała się Mary, moja najlepsza przyjaciółka. Przy każdej
możliwej okazji do niego zagaduje, wcale jej się nie dziwię.
***
- Co to za sprawa, że Evans
pofatygował się zadzwonić? – Calum zniknął za drzwiami pokoju socjalnego , by
po chwili pojawić się z dwoma kubkami kawy, to już jego małe przyzwyczajenie.
Noah podał mi zdjęcie z raportu
koronera, a to co zobaczyłam, było upiorne i przykryte grubą, pierzową kołdrą
tajemnicy. Czarnowłosa kobieta, około dwudziestki, w sukni, leżąca pod drzewem
całkiem martwa, a w jej ręku tkwiło, nadgryzione jabłko. Scena rodem z bajki
Braci Grimm…
__________________________________
Podobało się - Skomentuj
!Nie sprawdzony!
Mocno ociągałam się z tym rozdziałem, ale musiałam poprawić zagrożenia i tak jakoś wyszło.
Dziękuję wam za 1000 wyświetleń tego nędznego bloga i w ogóle za wszystko.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję za aż 13 komentarzy pod poprzednim rozdziałem. Nie będę męczyć was limitem, bo on mnie nie obchodzi, chcę po prostu wiedzieć, że nie piszę tego na darmo.